KSIĄŻKI STUDENTÓW

- powrót

Zamek w Montresor

 

Waldemar Rybiński - archiwum prywatne

Marta Mazuś

Marta Wójcik

Marta Mazuś

Kinga Grafa

 

Władysław Rybiński

 

Ze wstępu do książki

 

 

 

 

 

 

 

 

Kinga Grafa

 

 

 

 

 

 

 

Marta Mazuś

 

 

 

 

 

 

 

 

Władysław Rybiński

 

 

 

Marta Wójcik

Marek Miller 

 

Po napisaniu „Arystokracji” miałem propozycję z kilku pism prowadzenia kącika „Z życia wyższych sfer”. Ponieważ pochodziłem z robotniczej rodziny, czerwonej proletariackiej Łodzi, czułem, że to nie bardzo wypada. Odpowiadałem, że nie mogę, bo teraz zajmuję się Cyganami. Tak mówiłem, ale na zamówienie pisma „Elle” pojechałem do Montresor, do zamku w dolinie Loary, który od 1849 r. był w rękach rodziny Branickich. Pisałem o zwyczajach, robiliśmy zdjęcia, wywiady i zakochałem się w tym niezwykłym, malowniczym i magicznym miejscu. Wzięło mnie aż tak bardzo, że stworzyliśmy w Laboratorium Reportażu projekt „Arystokracja a demokracja”. Uważaliśmy, że w czasach przełomu, zmiany ustroju, należy sięgnąć do tradycji ziemiaństwa polskiego, arystokracji, że ważna jest ta zerwana ciągłość. Byłem przekonany, że moi bohaterowie „Arystokracji” wypracowali etos, do którego w czasach zamętu warto było sięgnąć, w którym wiadomo było, co to znaczy Bóg, patriotyzm, rodzina, wychowanie dzieci, praca i co to znaczy „mieć klasę”. Po latach jednostronnego zakłamania na temat próżniaczej klasy, która traci majątki w kasynach Monte Carlo, nareszcie można było mówić rozsądnie. Dziś arystokracja nikomu już nie zagrażała, a ciągle była odniesieniem do podstawowych wartości. Tak myśleliśmy. Zacząłem jeździć ze studentami do Montresor. To były wspaniałe wakacyjne przygody, ale ja nie potrafiłem znaleźć klucza do nowego tematu. Znaleźli go moi studenci, już beze mnie. To była dla mnie wielka radość. Wspaniałe uczucie, kiedy nauczany staje się lepszy od uczącego. W tym miejscu przypominam Jerzego Grotowskiego, który powtarzał, jak ważnym jest „wysoko zdradzić mistrza”, czyli odbić się od niego w swoją stronę, odnaleźć swoje miejsce, swoje zdanie i swój styl. Moi studenci to zrobili. Byłem z nich dumny.    

 

 

Montresor leży tysiąc dziewięćset kilometrów od Warszawy. Dwie godziny samolotem do Paryża i potem około trzech – drogami na południe Francji. Gdy zajeżdżając od północy, minie się ostat­nie wzniesienie, w oddali pojawia się zamek. Jasny, z okrągłą wie­żą i murem owiniętym bluszczem, wśród drzew, trochę nierealny. Tak zobaczyliśmy Montresor po raz pierwszy. Było upalne lato 2006 roku.

Poznaliśmy się w Laboratorium Reportażu na Uniwersytecie War­szawskim. Połączył nas Projekt Montresor, który rozpoczęliśmy pod kierunkiem Marka Millera. Sześć osób, wtedy ledwie znajo­mych, w różnym wieku, o różnych zainteresowaniach, postanowi­ło wyjechać razem w poszukiwaniu śladów dawnego życia, którego nie miało szansy poznać.

Na początku wiedzieliśmy niewiele. Miasteczko Montresor na stałe zamieszkane jest przez około czterysta osób, w tym ponad dwadzieścia rodzin ma polskie korzenie. Zamek, zakupiony w 1849 roku przez Ksawerego Branickiego, do dziś pozostaje w polskich rękach – Branickich, a teraz Reyów. W oficynie przy zamku wciąż mieszkają spadkobiercy pierwszego właściciela, a pozostała część stała się otwartym dla zwiedzających muzeum, z rodzinnymi pa­miątkami, obrazami polskich emigracyjnych malarzy i XIX-wiecz­nym wystrojem wnętrz. Zamek jest członkiem Stałej Konferencji Muzeów, Archiwów i Bibliotek Polskich poza Krajem. To ważny punkt na mapie, nie tylko dla rodziny, ale i dla polskiej emigracji, która od czasu rozbiorów przemierzała Europę w poszukiwaniu swojego miejsca.

Jednak w Montresorze najważniejsza jest atmosfera. Choć wy­czuwalna od pierwszego momentu, aby ją zrozumieć, potrzeba czasu. Dlatego wracaliśmy tam czterokrotnie. Zanurzaliśmy się coraz bardziej w ten mikroświat, kształtowany przez wspomnie­nia zwłaszcza te z okresu dzieciństwa i młodości najstarszego pokolenia. Oglądaliśmy albumy, wypełnione starymi fotografia­mi, przedmioty, z których każdy przypomina jakieś dawne wyda­rzenie. Bo w Montresorze czas jakby się zatrzymał, a przeszłość ma wpływ na wszystko, co dzieje się obecni.e. Wdowy opowiadają o mężach, którzy odeszli wiele lat temu, a młodzi słuchają opo­wieści i rad starszych, próbując wpleść je jakoś we własne życie.

Wspólne wieczory, zapach lawendy, długie dyskusje. Jak opo­wiedzieć tę tak bardzo osobistą historię rodzinną? Czym ta hi­storia jest dla nas? Jak rozumiemy Montresor?

Książka, którą prezentujemy, napisana jest w dość specyficznej formie polegającej na łączeniu ze sobą wypowiedzi bohaterów bez słowa odautorskiego. Otrzymuje się w ten sposób wielogłosową po­wieść dokumentalną – na granicy powieści i reportażu. Uznaliśmy, że gdy w całości oddamy głos naszym bohaterom, w bardziej wia­rygodny sposób odtworzymy szczególny język i opowiadane przez nich historie. Chcieliśmy, by mieli Państwo wrażenie siedzenia z ni­mi przy jednym stole, przy którym słuchamy ich opowieści, oglądamy zdjęcia i czytamy listy. W każdym rozdziale do stołu dosiadają się nowe osoby, które uzupełniają, potwierdzają albo opowiadają swoją wersję kolejnych wydarzeń. To tak, jakbyśmy wszyscy razem siedzieli w zamkowym salonie, przy kominku, w zaciszu montresor­skich murów. Dlatego pozwoliliśmy sobie na zrezygnowanie z przy­pisów, a wypowiedzi pochodzące ze źrodeł pisanych umieściliśmy w cudzysłowach. Informacje o ich pochodzeniu znajdują się w bi­bliografii na końcu książki. 

A teraz odrobinę mniej poważnie. W trakcie naszych rozmów, przy różnych okazjach pojawiały się anegdoty o członkach rodzi­ny. I tu natknęliśmy się na problem – imiona, nazwiska i przydom­ki. Jak połapać się, o którego Ksawerego akurat chodzi, skoro począwszy od pierwszego właściciela zamku, w każdym pokoleniu jest co najmniej jeden? Jak domyślić się, że Maryncia to Maria Rey, Neta to Elżbieta Gromnicka, Kit to Jadwiga Morawska, Miś to Sta­nisław Rey, a Kocio to Konstanty Połocki, ale już Kocik to Konstan­ty Rey? Dopiero narysowane po kilku dniach drzewo genealogiczne pomogło nam uporządkować trochę pokolenia, osoby i przydomki. Kolejnym zaskoczeniem okazał się „montresorski język" – mieszanka sformułowań – staropolskich, polskich, francuskich, spolszczonych i czysto fancuskich, wtrącanych tu i ówdzie. Słowa takie, jak „bunia”, ,,konkury” czy „szalenie” (występujące z różnymi przymiotnikami), pojawiały się w rozmowach ze star­szym pokoleniem, ale również z tym młodszym, które wychowa­ne we Francji, języka polskiego uczyło się głównie w rodzinie. 

Francuski jednak dawał o sobie znać, co objawiało się w dość spe­cyficznych zwrotach, jak „wizytorzy” (zwiedzający na zamku), „spotkać się na kubek" (na wino), ,,generacja” (pokolenie) czy „tour po domach”. Po pewnym czasie złapaliśmy się na tym, że sami zaczynamy mówić jak nasi rozmówcy. ,,O, wizytorzy!” – mówiliśmy do siebie, gdy spotkaliśmy turystów w zamkowym ogrodzie, albo ,,Idziemy na kubek do …" – gdy dostawaliśmy od kogoś zaproszenie na szklaneczkę wina. 

 

Podzieliliśmy się materiałem. Każdy miał swój rozdział, nad którym pracował. Staraliśmy się utrzymać jednorodność, wspólny styl, a jest to możliwe dzięki metodzie Laboratorium, bo gdyby każdy z nas pisał tekst, wplatając w niego cytaty na pewno byłoby to dużo bardziej różnorodne. Byłby to wtedy zbiór felietonów lub reportaży, a nie o to nam chodziło. W ten sposób wyszła całość, która jest jednolita.

 

W książce wykorzystaliśmy sporo materiału przygotowanego przez Marka Millera, który powstał na podstawie jego wywiadów z właścicielami zamku i mieszkańcami Montresoru. Podczas pracy nad książką wielokrotnie spotykaliśmy się i wspólnie omawialiśmy teksty, a on sam zawsze służył nam pomocą. 

 

To nie była łatwa praca, bo kiedy się pisze grupowo, to wszystko trzeba uzgadniać. Na początku mieliśmy wspólną, ale potem wiadomo w trakcie pisania wszystko się zmieniało. Trudność polegała także na tym, że to była rodzina Władka. On był trochę „w rozkroku”, bo z jednej strony jako dziennikarz chciał o pewnych rzeczach mówić, a z drugiej strony wiedział, że jego rodzina niekoniecznie chce pewne tematy poruszać. Trzeba było to wypośrodkować. 

 

Mieliśmy chwile zawieszenia i zwątpienia, ale nigdy z powodu książki nie spełniły się wróżby, które przepowiadali wszyscy: że się pokłócimy albo, że podzielą nas sprawy ambicjonalne. Tego nie było. Spotykaliśmy się we czwórkę i najlepiej nam się montowało przy winie lub przy kawie. Spotykaliśmy się wszyscy w Warszawie na 3-4 godziny i powstawało wtedy pół rozdziału. Każdy z nas czytał głośno swoją część, każdy miał prawo wypowiedzieć się na temat tego fragmentu. Taka metoda pracy bardzo dużo nam dawała i to, że mogliśmy ze sobą rozmawiać. Pamiętam, że właśnie wtedy, kiedy siedzieliśmy w czwórkę robiliśmy najwięcej, a nie wtedy kiedy każdy pracował sam w domu.

 

Spotykaliśmy się regularnie raz w tygodniu, zawsze w jakiejś knajpie, głównie w Cafe Kulturalna. Trochę też u Władka w domu, gdzie spotykaliśmy z jego tatą Adamem Rybińskim – to były zawsze uroczyste spotkania, bo przed nimi chodziłyśmy z dziewczynami do Batidy i kupowałyśmy jakieś dobre ciasta. Zawsze popijaliśmy winko, na początku było tak poważnie, a potem atmosfera się rozluźniała.

 

 

opracowała Agnieszka Mrozińska,

 

"Wyspa Montresor" to opowieść o dziejach zamku Montrésor we Francji, będącego od 1849 r. w posiadaniu polskich rodów Branickich i Reyów. Dzięki tej książce Czytelnik ma wrażenie, że zasiada wraz z bohaterami przy jednym stole i przysłuchuje się rozmowie, do której dołączają coraz młodsi przedstawiciele rodziny. Może poczuć tę niezwykłą polsko-francuską atmosferę, bo to miasteczko jest jak enklawa, która żyje swoim rytmem, jakby poza czasem i przestrzenią. Montrésor – polski zamek nad Loarą; Montrésor – przedwojenny dwór w XXI wieku; Montrésor – polska wyspa we Francji. (opis wydawcy)

 

Książka została napisana według metody Polifonicznej Powieści Reportażowej.

 

"Wyspa Montresor"

 

Kinga Grafa, Marta Mazuś, Władysław Rybiński, Marta Wójcik

 

Wydawnictwo LTW, 2011

 

 

 

© Laboratorium Reportażu 2024