MAŁGORZATA BORKOWSKA

Wiara w zamęcie

 

Wiele zamętu jest teraz w Kościele, choć niejednokrotnie częściej też wokół Kościoła i można sobie zadawać pytanie jak w tym wszystkim trwać dalej, jak pogodzić wewnętrznie świadomość grzeszności, która ujawnia się w Kościele i nie pozwolić własnej wierze ulec zmąceniu.

Nie interesuje mnie komentowanie tego, co się obecnie dzieje. Mam też wrażenie, że problem, który zarysowałam wyżej - jak pogodzić zgorszenie tym, co się dzieje z własną wiarą dotyczy w mniejszym stopniu tych, co są świadomi, że sami też są grzesznikami - i będąc grzesznikami, są członkami Kościoła; a w większym stopniu tych, którzy uważają się za będących bez grzechu. To trochę tak jak w historii z cudzołożnicą, którą wszyscy chcieli ukamienować a ostatecznie nikt nie rzucił w nią kamieniem. Kościół, tak jak owa cudzołożnica która podniosła się z piachu, musi wstać z tego kryzysu i jak ona wsłuchać się w słowa Chrystusa "Idź i nie grzesz więcej". I tak jak cudzołożna Maria Magdalena, Kościół dalej pozostanie najbliżej Chrystusa w Jego męce i dalej będzie świadczył o Jego zmartwychwstaniu.

Chciałam się właściwie tylko podzielić tu pięknym tekstem, który ostatnio przeczytałam, fragmentem dziennika Andrzeja Bobkowskiego "Z dziennika podróży" o jego emigracji do Ameryki Południowej. Fragment ten dotyczy wizyty w Lourdes, o zderzeniu pomiędzy hałaśliwością i zamętem tego miejsca pielgrzymek, a rzeczywistą duchową głębią, jaką można tam odkryć. I pomyślałam, że ten opis dobrze pasuje do obecnej sytuacji Kościoła - pełnego zamętu, grzechu, skorumpowania, a jednocześnie miejsca, w którym można rzeczywiście odnaleźć Boga Żywego.

"Butelki z cudowną wodą, powiązane za szyjki razem z butelkami wina, zwisają na sznurkach ramion ludzi
i dzwonią. Sklepy, pamiątki, medaliki, kupcy i pielgrzymi - wszystko jest jakby na "ty". Z kim? Brak wprost odwagi na odpowiedź. Modlitwa nabiera w tym cech podania o doraźną zapomogę u władz, wybranych głosami tego tłumu; i daje on jakby dyskretnie do rozumienia, że skoro tak jest, a więc... Coś jakby groźba,
że jeżeli nie, to ostatecznie wyborczą kartkę wiary można stąd łatwo wycofać."[1]

Czyż ten opis, sprzed z górą kilkudziesięciu lat, nie opisuje metaforycznie tego co się dzieje współcześnie
w Kościele? I czyż nie jest tak, że demokratyzacja faktycznie objęła również przestrzeń wiary i że, jeżeli tylko nam się w Kościele nie podoba, można po prostu wycofać z niego swój głos, jak tę wyborczą kartkę?

I jak pośród tego zamętu, gdzie kwitnie handel, gdzie co chwila gorszy nas czyjś grzech, jak w tym wszystkim odnaleźć siebie i pozostać wiernym - komu? Sobie? Bogu? Kościołowi?

A jednak wpośród tego zamętu, jedyną drogą jest wejść w głąb - jak w Lourdes wchodzi się do groty, tak i my w Kościele musimy wejść do wnętrza, w głąb. I tak jak Bobkowski, który przedarłszy się przez tłum pielgrzymów, zszedł do groty i stanął pośród tłumu, z którego każdy chciał wydrzeć dla siebie łaskę zdrowia.

"Wzrok ludzi wpatrzonych tam, jest bezkresny. Oczy patrzące gdzieś w wielką dal, przemierzające ją z szybkością płomienia, by tylko dosięgnąć stóp, u których złożą swą prośbę. Oczy zamknięte, patrzące gdzieś w wielką głębię w poszukiwaniu siebie i wydobywające z niej tymczasem tylko łzy. Mieni się światło, więc mnoży i tryska miliardami płomieni. To nie cud; to po prostu ich blask rozszczepia się w pryzmatach przed źrenicą, w ciepłych kryształach dziecka, którym staje się tu każdy, kto chce... Nie, człowiek nie jest sam, chyba że dobrowolnie zamyka sobie jakieś drzwi. Niepokój istnienia rodzi się w duszach, dla których śmierć jest końcem wszystkiego, a życie czymś samym dla siebie jak bibelot pod kloszem. Gdzież w nim są gwiazdy, słońce, świeżość deszczu i wiatru, prostota łez szczęścia? Gdzie radość dali i jej nadzieja? (...) Boga potrzebuje się przecież tak samo, jak tlenu, a duch nie jest tylko rozumem, lecz także uczuciem. Poczucie moralności, wolności, piękna i świętości nie jest funkcją intelektu. Wolność, moralność, piękność, świętość... Nie ma tu żadnej definicji, lecz czuje się je; czuje się pomimo wszystko granice, na których się kończą lub zaczynają. I może nie jest najgorsze to, że znikają ich zewnętrzne objawy, lecz to, że robi się wszystko by zatrzeć ich granice w człowieku. Napięcie i zamęt wielkich wyborów, przez które świat przechodzi, są dlatego tak wielkie, że chodzi w nich w końcu o głos całej duszy."[2]

Odpychający nieraz zamęt w Lourdes - jak każdego zresztą miejsca pielgrzymkowego, obrazujący zamęt
w całym Kościele, ostatecznie trzeba przejść, by dojść do środka - do serca tego, czym jest Kościół i dopiero kiedy w spotkaniu z Chrystusem w Eucharystii stajemy wobec własnej nędzy, niezdolni wydobyć z siebie nic więcej niż żałosne błagania i prośby; kiedy w końcu doświadczymy tego, że przychodzimy do Niego jak dzieci - a przecież jak dzieci mamy się stać! - dopiero wtedy nasze dusze może ogarnąć prawdziwe światło wiary
i rodzące się z niej piękno i świętość, wolność i moralność, jak pisze Bobkowski.

Dramat wiary polega w gruncie rzeczy na tym, że bez tej - zdawałoby się odpychającej - drogi, nie da się wejść do głębi. Droga do prawdziwej wiary jest drogą pośród świata, pośród grzechu - cudzego i własnego, pośród zgnilizny świata i Kościoła, pośród zmęczenia i udręk. Nie ma wiary, która przychodzi łatwo, prosto
i przyjemnie, bez zgiełku i hałasu, bez grzechu i zamętu. Dopiero jak to wszystko przejdziemy i dotrzemy
w głąb symbolicznej groty - a nie odejdziemy zgorszeni już na samym progu; dopiero wówczas nasze oczy
– nasze dusze - obejmie blask, mieniący się miliardami płomieni.

A po tym spotkaniu z Chrystusem, wracamy znów do życia codziennego pośród świata, jak Bobkowski wychodzi z groty znów do szumu pielgrzymkowego Lourdes.

I paradoksalnie, spojrzenie Bobkowskiego na to odpychające wcześniej dla niego miasto, się zmienia.

" Wracam do miasta. Idę znów wśród sklepów (...). Życie kipi, jest proste; jest w nim całość i harmonia.
W twarzach ludzi, w masie spracowanych rąk wyciągających się jednakowo do pożywienia i do Niej w grocie, jest radość i zgoda niewymuszonego święta. Wielu powzięło tu ważką decyzję i cieszy się z tego na swój sposób. Jeszcze nieraz zachwieją się, wyśmieją z przykazań, lecz większość z nich przyciągnie z powrotem swoboda błądzenia i siła przebaczenia. Pójdą nieraz po tak wielkim kole, że jego wycinek będzie się im wydawał prostą zupełnie innego wykresu; i niespodziewanie wrócą do punktu wyjścia, do pierwszej modlitwy

z lat dziecinnych, do wzruszeń z czasów pierwszego medalika.

Pod wieczór rozpalałem ogień, na skraju lasu. Noc nadchodziła powoli z głębi gór i łąki w dolinie stawały się coraz zimniejsze. O świcie pokryją się mgłą, wspaniale zamrożoną i prawie sypką, jak sadź. W lesie jest jeszcze ciepło. Suche igły i pnie drzew stygną wolniej. Można się przy nich grzać, oparłszy plecami. Wystudzony nad łąkami dym opada szybko i czepia się trawy. Drogą poniżej idą ludzie ku Lourdes. Patrzę
w ogień i myślę, że ksiądz Peyramale, proboszcz Lourdes z czasów Bernadetty , miał rację: "Wierzący nie potrzebują żadnych wyjaśnień; wyjaśniać niewierzącym jest rzeczą niemożliwą." Twarde to słowa, ale jakże słuszne dziś, gdy wszystko staje się kwestią wiary."[3]

I czy nie jest to słuszne właśnie dziś? Dziś, gdy przynależność do Kościoła nie może być już więcej pustą afiliacją z pozornie wielką, godną i wszędzie poważaną instytucją jak to bywało dawniej? Dziś przynależność do Kościoła może być już tylko kwestią wiary, a tych którzy tej przynależności już nie chcą, nie da się przekonać, bo ostatecznie wiara może pochodzić tylko z osobistego doświadczenia - ze spotkania w Bogiem w grocie własnej duszy. I tylko po tym jakże intymnym doświadczeniu, możemy wyjść przemienieni i patrzeć ze zrozumieniem na zamęt świata, mając świadomość, że nasza droga też bywa kręta i że nieraz jeszcze pobłądzimy i że może ostatecznie przy Bogu trzymać nas będzie tylko owa modlitwa z lat dziecinnych, zagubiony wśród gromadzonych latami rzeczy pierwszy medalik, jak pisze Bobkowski.

Ważne jednak pozostaje, aby pomimo zamętu, pomimo zgorszenia, poszukiwać tego spotkania, aby nie zrażać się brzydotą drogi w Kościele, aby wejść do środka, pomimo odrazy i z pokorą dziecka, zwrócić oczy
w stronę Chrystusa, by w Nim odnaleźć pokój, który przemieni nasze spojrzenie na świat i pozwoli nam spojrzeć z miłością i wyrozumiałością na to, co nieraz jest tak odpychające.

 

 


[1] A. Bobkowski, Z dziennika podróży, Biblioteka „Więzi”. Warszawa 2013, s. 53

[2] A. Bobkowski, Z dziennika podróży, Biblioteka „Więzi”. Warszawa 2013, s. 55-56

[3] A. Bobkowski, Z dziennika podróży, Biblioteka „Więzi”. Warszawa 2013, s. 57-58

© Laboratorium Reportażu 2024